Dzień na Przylądku Dobrej Nadziei
Przyjaciół poznaje się w biedzie, albo w autobusie. Kiedy cztery lata temu, jak co weekend wracałam z Warszawy do domu we Wrocławiu, nie wiedziałam, że siedzi koło mnie osoba, z którą przeżyje wiele niesamowitych momentów. Malwina przez prawie całą drogę rozmawiała przez telefon po angielsku, a ja w duchu zachwycałam się jej doskonałym akcentem. Po drugiej stronie słuchawki był Andrea, jej chłopak, który na co dzień mieszka we Włoszech. Kiedy skończyła rozmowę, zapytała o coś i tak zaczęła się nasza znajomość, która przerodziła się w przyjaźń. Kiedy trzy lata później kiedy Andrea podzielił się ze mną pomysłem zorganizowania 30-stych urodzin Malwiny w Kapsztadzie byłam przeszczęśliwa. Tygodniowy wyjazd utrzymywany był w ścisłej tajemnicy, aż do świąt Bożego Narodzenia, a dwa miesiące później spędziliśmy razem szalony tydzień.
To miał być intensywny dzień. W planach mieliśmy Przylądek Dobrej Nadziei. Będąc w Kapsztadzie nie można pominąć tego miejsca i okolicznych atrakcji. To tak jakby pojechać do Krakowa i nie zobaczyć Wawelu. Wyjechaliśmy wcześnie rano. W RPA mieszkałam wtedy dopiero pięć miesięcy i nie czułam się jeszcze na siłach, żeby prowadzić auto (ruch lewostronny i jak dla mnie wymagająca trasa), dlatego skorzystaliśmy z pomocy przewodniczki Marty. Był to świetny pomysł, bo przy okazji dowiedzieliśmy się więcej o RPA. Historii o wodzu Shaka (Czaka), który w XIX wieku stworzył potęgę plemienia Zulu słuchaliśmy z zapartym tchem.
Na początku przejechaliśmy przez Chapmans Peak. Jest to niesamowita trasa położona pomiędzy Noordhoek a Hout Bay. Ma 9 km długości i 114 zakrętów. Budowa zajęła siedem lat i została zakończona 6 maja 1922 roku. Niezwykłe zdarzenie miało miejsce na tej drodze w 1988 roku. Christopher White, wracał do domu, zasnął za kierowcą swojego Mercedesa, spadł ze 100 metrowego klifu i…przeżył wypadek. Dwa lata później Mercedes wykorzystał tę historię w reklamie podając dwa powody dlaczego uszedł z życiem, pierwszy, dlatego, że miał założone pasy a drugi, ponieważ prowadził samochód tej specyficznej marki.
Rywal Mercedesa, BMW nie pozostawił tego bez odpowiedzi i wypuścił własny spot z przesłaniem, że gdyby White prowadził auto ich marki, do wypadku w ogóle by nie doszło. Ale to nie koniec. 30 lat później Mercedes wprowadził na rynek nowy model Intelligent Drive klasy S. Ponownie wykorzystał wypadek i zaprosił do współpracy samego poszkodowanego. W reklamie Christopher White, wspomina chwile przed zdarzeniem i mierzy się z własnym strachem i emocjami dając się prowadzić przez Mercedesa z możliwością autonomicznej jazdy. Reklamę można obejrzeć tutaj.
Czas gonił. Widoki na ocean góry, plaże i nadmorskie miasteczka były imponujące, ale mieliśmy jeszcze wiele do zobaczenia, więc nie mogliśmy zatrzymywać się w każdym miejscu. Zwłaszcza, że czekały na nas….strusie. Wizyta w Cape Point Ostrich Farm była ciekawym doświadczeniem. Za symboliczną kwotę
w tamtejszym sklepiku można kupić strusie jedzenie i spróbować je nakarmić, co nie jest wcale takie proste.
Hodowla strusi w RPA stanowi do 75% światowej produkcji wyrobów takich jak mięso, pióra i galanteria i akcesoria skórzane. Mięso strusia ma niską zawartość tłuszczu i jest bogate w żelazo. Mimo, że zaliczamy je do drobiu, w kolorze jest czerwone i smakuje bardziej jak dziczyzna czy wołowina. Zdecydowanie warto spróbować.
Zgodnie z planem dotarliśmy na Przylądek. Byliśmy już trochę głodni. Zabraliśmy ze sobą butelkę wina, trochę owoców, chrupki Dorritos (koniecznie niebieskie), planując, że w okolicznościach pięknej przyrody zrobimy sobie mały piknik. Pomysł byłby naprawdę świetny, niestety niewykonalny ze względu na grasujące baboons (pawiany). Moja ostatnia wizyta w Parku, zakończyla się walką o plecak. Gdyby nie to, że ktoś rzucił w małpę butelką wody mogłabym na zawsze pożegać się z telefonem i portfelem. Pawiany mogą być niebezpieczne i trzeba na nie uważać. Przede wszystkim nie patrzeć im w oczy, nie drażnić np. jedząc oscentacyjnie banana! Nie powinno się też zostawiać otwartych okien w samochodzie, chyba że chcemy mieć nieproszonych gości.
Pogoda była idealna. Błękitne niebo, delikatna bryza i spokojna tafla oceanu Atlantyckiego oraz zatoki (False Bay), aż trudno uwierzyć, że ten przepiękny zakątek, potrafi być zdradliwy. Na przestrzeni stuleci, kiedy przychodziła zmiana pogody, gwałtowne burze i mgła, dla wielu statków i ich załóg to miejsce było ostatnią przystanią. Potwierdza to 26 wraków oraz wcześniejsza nazwa „Przylądek Burz” jaką nadał temu miejscu odkrywca Bartłomiej Diaz. Portugalczyk, jako pierwszy, w 1488 roku, okrążył Półwysep i przetarł szlak, a dziesięć lat później, Vasco Da Gama, popłynął jeszcze dalej wzdłuż Afryki otwierając tym samym ważną kartę w historii świata. Handel pomiędzy Europą a Indiami stał się realny i co najważniejsze dostępny nie tylko dla odkrywców i śmiałków, a nazwę zmieniono na Przylądek Dobrej Nadziei.
Punktem obowiązkowym jest stara latarnia morska, położona na wysokości 238 m n.p.m. do której można dostać się pieszo lub korzystając z wygodnej kolejki linowej, kursującej co trzy minuty.
Pożegnaliśmy Przylądek, żeby na koniec spędzić czas z pingwinami afrykańskimi w rezerwacie Boulders. Rezerwat składa się z trzech plaż z ogromnymi granitowymi głazami (bardzo podobne do tych występujących na Seszelach). Drewniane ścieżki zostały zbudowane tak, aby nie niszczyć miejsc lęgowych. Pingwiny jak to pingwiny są po prostu urocze, szczególnie jak wychodzą z wody całym stadkiem, albo zakopują jajka. Niektóre z nich pilnują porządku. Jeden z nich stał z otwartym dziobem na wejściu i w tej samej pozycji zostawiliśmy go wychodząc, więc zyskał ksywę „kasownik”.
Żartowaliśmy, że pingwiny są tak słodkie, że moglibyśmy zabrać jednego ze sobą w torebce. W zasadzie musielibyśmy zaadoptować też drugiego, ponieważ zwierzęta te łączą się w pary na całe życie i szkoda byłoby rodzielać zakochanych. Zrezygnowaliśmy z pomysłu uprowadzenia, ale znaleźliśmy inną opcję – legalna adopcję jajka lub pingwina. Pingwiny są pod ścisłą ochroną, a ich liczba w ciągu 50 lat drastycznie spadła. Organizacja Sanccob, pomaga ratować ten niezwykły gatunek właśnie dzięki takim inicjatywom. Więcej informacji o adopcji tutaj.
Z żalem opuściliśmy naszych małych afrykańskich przyjaciół, ale musieliśmy wracać. To była moja druga wizyta na Przylądku. Zachwycił mnie tak samo jak za pierwszym razem. Pozostał też niedosyt, ponieważ pięknych miejsc jest tu więcej i nie da się zobaczyć wszystkiego jednego dnia. Na pewno wrócę, żeby odkryć pozostałe perełki i jeszcze raz poczuć ten zapach oceanu na zachodnim krańcu Afryki.
Przydatne informacje:
Jeśli mamy ograniczony czas na zwiedzanie Kapsztadu i jego okolic to niektóre atrakcje warto zobaczyć z lokalnym przewodnikiem. Na Przylądek można dojechać czerwonym piętrowym autobusem, który bardzo dobrze funkcjonuje na przykład przy zwiedzaniu miasta, ale w przypadku dalszych wycieczek, a szczególnie wycieczki na Przylądek cała frajda to zatrzymywanie się w tych miejscach, które nam się spodobają. Czerwony autobus ze względów bezpieczeństwa nie przejężdza trasą Chapmans Peak, a tam znajduje się wiele punktów widokowych i szkoda byłoby ich nie zobaczyć.
Wycieczka na Przylądek to cały dzień zwiedzania. Dodatkowo Kapsztad jest bardzo zakorkowany, dlatego warto wyjechać jak najwcześniej np. o 7 rano.
Chapmans Peak – wjazd jest płatny (50 ZAR). Trasa jest stale minitorowana pod względem bezpieczeństwa. Zdarzały się wypadki śmiertelne ze względu na spadające kamienie, które teraz są przytrzymywane specjalnymi siatkami. Droga jest również zamykana podczas deszczowej pogody, i kilka godzin po opadach, dopóki nie zostanie uznana za bezpieczną.
Cape Point – więcej informacji o rezerwacie,
Niedaleko plaży z pingwinami znajduje się sklepik z naturalnymi produktami z południowoafrykańskiego aloesu. Warto zajrzeć.
I ostatnia porada..ubierz coś czerwonego, żeby potem nie żałować, że mogłaś/mogłeś lepiej prezentować się na zdjęciach.:)
Dodaj komentarz